Kultura i rozrywka

  • 2 komentarzy
  • 8705 wyświetleń

„Okruchy wspomnień” 34/2016

Antoni Czajkowski, felieton nr 34 - 16 z cyklu „Okruchy wspomnień”

 

LOK W GRAJEWIE

         To organizacja, o której można powiedzieć, że była społecznie pożyteczna. Powstała w 1950 roku najpierw jako Liga Przyjaciół Żołnierza, w skrócie LPŻ o wyraźnie paramilitarnej konotacji aby na początku lat 60 – tych przekształcić w łagodniej brzmiącą Ligę Obrony Kraju. Myślę, że LOK na trwale zapisał się w pamięci większości Grajewian jako organizator kursów na prawo jazdy. Ten znany i oczywisty aspekt pomijam. Chcę opowiedzieć o LOK - u innym, który organizował ciekawe zajęcia dla młodzieży i odkrywał dla mego pokolenia nowe zainteresowania. Liga Obrony Kraju jaką pamiętam najpierw funkcjonowała w Domu Parafialnym na ul. Rajgrodzkiej. Budynek po wojnie został częściowo zaanektowany przez władze na potrzeby społeczne. Oprócz LOK mieściły się tam prawdopodobnie Związki Zawodowe i najdłużej bo aż do lat 70 – tych przedszkole i przez jakiś czas Biblioteka dla Dzieci i Młodzieży. Zwabiony wieścią o powstaniu Pracowni Modelarskie i wizją budowy małych szybowców zapisałem się tam na zajęcia jako uczeń szkoły podstawowej. W dużej sali na piętrze przy kilku rozstawionych stołach stolarskich kręciła się grupa chłopców. Pod ręką były różnej wielkości dłuta, heble, młotki, raśple, pilniki, śrubokręty, papiery ścierne i inne narzędzia do obróbki drewna. Przygotowano także drewniane listwy, cienkie deseczki, kolorową, mocną bibułę, klej stolarski i trudne do wykonania precyzyjne prefabrykaty gotowe do wmontowania. W czasie pisania tego felietonu dowiedziałem się, że znakomitym instruktorem – fachowcem w tej branży był Bogdan Orzechowski. Na początek mieliśmy przygotować główną listwę konstrukcyjną. Wymagało to ręcznego spiłowania polowy listwy wzdłuż długości z zachowaniem równego pochylenia. Pracowicie ścierałem raśplą i papierem ściernym coraz cieńszy brzeg starannie pilnując spadku. Po skończeniu z niepokojem oddałem gotowy element do oceny. Moja praca w porównaniu do kolegów okazała się niewypałem. Wynik tak mnie zniechęcił, że postanowiłem budowy własnego modelu nie kontynuować tym bardziej, że moją uwagę przykuwało jeszcze coś, co nie wymagało używania jakichkolwiek narzędzi i budziło ambitniejsze zainteresowania. W którymś z pomieszczeń pod ścianą przy oknie kusiła wyobraźnię rozstawiona na stołach dziwna aparatura. Widok otwartych, urządzeń z radiowymi lampami, licznikami, wmontowane potencjometry, mikrofon, słuchawki podpowiadały, że widzę prawdziwą radiostację. W Domu Parafialnym, w ramach działalności LOK funkcjonował jeszcze Klub Krótkofalowca. Nad stanowiskiem łączności na ścianie wisiała ozdobna, gruba tkanina. Wzrok przyciągały wetknięte w nią kartoniki wielkości połowy kartki od zeszytu nazywane fachowo kartami QSL, każda z własnym znakiem rozpoznawczym i nazwą kraju. Liczba owych kartoników z całego świata była przedmiotem dumy członków Klubu. Na tkaninie wisiały oficjalne potwierdzenia nawiązanie kontaktu często z jakimś egzotycznym adresem na końcu świata. Grajewski Klub Krótkofalowców nadawał chyba jak wszystkie w przydzielonym paśmie 49 metrów i oczywiście miał także swój charakterystyczny, przydzielony przez Związek Krótkofalowców znak rozpoznawczy SP4KDJ. Nasz znak większych rozmiarów wisiał pośrodku tkaniny. Starsi ode mnie chłopcy i dorośli siadali przed radiostacją podłączoną do wysokiej anteny na dachu budynku, zakładali słuchawki, powtarzali w eter po angielsku ów kod i cierpliwie czekali na odzew wsłuchując się w kaskadę szumów, pisków i zagłuszarek. Kakofonia dźwięków przypominała mi domową „Stolicę”, przez którą Tato słuchał audycji radia Wolna Europa. Radiostacja podłączona do silnego wzmacniacza wysyłała sygnał obiegający kulę ziemską. Jeśli po drodze jakiś krótkofalowiec w Kanadzie, Brazylii czy w Hiszpanii wyłapał powtarzane po angielsku SP4KDJ, zapisywał adres, rozmawiał jeśli obie strony znały chociaż trochę angielski i potwierdzał nawiązanie kontaktu wysyłając swoją kartę QSL zwykłą pocztą. To samo wysyłała poczta w Grajewie. Zbieranie owych kart traktowano w kategoriach sportowych. Oczywiście krótkofalarstwo także niejednego mobilizowało do nauki j. angielskiego, podstawowego w komunikacji międzynarodowej.

Gdy w powietrzu była wysokie ciśnienie i np. mroźna pogoda można było z nieznanym kolegą odległym o wiele tysięcy kilometrów całkiem wyraźnie rozmawiać. O czym? O wszystkim i o niczym. Każdy Klub i wszyscy krótkofalowcy byli oficjalnie zarejestrowani w Polskim Związku Krótkofalowców, członku organizacji międzynarodowej. Nie mam wątpliwości, że takie hobby monitorowano aby nikomu nie przyszły do głowy niecne knowania mające na celu obalenie siłą jedynie słusznego ustroju socjalistycznego. Wzbudzał nasz podziw mieszkający na ul. Ełckiej Franek Rogiński, który później wyemigrował do Kanady. Franek miał w domu własną krótkofalówką i był jednym z najzdolniejszych zapaleńców. Fama głosi, że pod koniec lat 50 – tych dwaj młodzi ludzie o znanych w mieście nazwiskach ponoć skonstruowali dwa niedużej mocy radiowe aparaty nadawczo – odbiorcze o rozmiarach pocztówki aby podpowiadać koledze na pisemnym egzaminie maturalnym. Nawiązali kontakt z siedzącym na sali kolegą ale łączność mimo prób została bezpowrotnie przerwana. Jerzy Buzon twierdzi, że w 1958 roku oglądał finałowy mecz mistrzostw świata Brazylia – Szwecja w prymitywnym odbiorniczku domowej roboty wielkości dłoni. Jakość czarno – białego obrazu była kiepska ale jednak coś było widać. Urządzenie ponoć skonstruował Franek Rogiński.

                                                                                                                                             
        A modele samolotów, do których nie miałem ni zdolności, ni cierpliwości? Rokrocznie młodzi modelarze szli w pochodzie pierwszomajowym z dumą prezentując swoje dzieła. Jeden z nich miał rozpiętość skrzydeł prawie na szerokości drogi. Tradycyjnie tego samego dnia po południu na Stadionie Miejskim bractwo uczestniczyło w ciekawych pokazach i konkursach. Widziałem małe samolociki z silnikiem spalinowym. Pilot – modelarz wlewał strzykawką do maleńkiego zbiorniczka paliwo i uruchamiał przez pokręcenie palcem śmigła. Aparat latał dookoła prowadzącego na długiej smyczy. Zawody modeli latających miały swój wojewódzki finał na lotnisku Krywlany w Białymstoku. Na jednym z nich Janek Romanowski zdobył ze swoim szybowcem III miejsce. W nagrodę przeleciał kukuruźnikiem nad miastem i przywiózł do domu dwie rakietki pingpongowe z siatką. Chętnych do modelarstwa lotniczego było wielu. Chłopcy organizowali nawet nieoficjalne spotkania i pokazy. Uczestniczył w nich mój sąsiad – laureat zawodów wojewódzkich. Gdzie? Otóż na Kołoskiej Górze stała drewniana, stara wieża triangulacyjna. Puszczanie z niej modeli to dopiero była adrenalina a jaki widok dla kolegów? Czy ktoś z czytelników był członkiem Klubu Modelarza? Czy ktoś owe pokazy i konkursy pamięta?                                         

               
     Za jakiś czas odkryłem w sobie ponowny pociąg do techniki i jeszcze silniejszy zew do majsterkowania gdy Liga Obrony Kraju przeniosła się na Kilińskiego 12 na piętro znanego mi budynku naprzeciw rampy kolejowej. Przez pewien okres było tam mieszkanie pp. Terleckich. Przyjaźniłem się z ich synem Tadeuszem. Do nowego hobby miałem z domu dwa kroki Na sali gromada niewielkich kartonów zachęcało do rozpakowania. W środku były gotowe do montowania prawdziwe odbiorniki radiowe w częściach, tyle że bez drewnianej obudowy. Trzeba było najpierw przestudiować instrukcje montażu z bardzo mądrym schematem radiowym. Z pomocą śrubokrętów, kombinerek, kluczy i lutownicy trzeba było radio złożyć i uruchomić. Przypadła mi w udziale czeska heterodyna „Tesla”. Lampy, transformatory, bakelitowe gniazda, kable, wtyczki, zatyczki, śrubki, śrubeczki, śrubcięta, podkładki małe, średnie, duże. To wszystko miało w pudełku swoje miejsce a tu mi ręce latały aby czym prędzej wyjąć. Było tego stanowczo za dużo i w zbyt drobnych częściach. Zgubienie jakiejkolwiek nie stanowiło dla mnie problemu w przeciwieństwie do znalezienia. Wkręcałem, wstawiałem i łączyłem w metalową podstawkę wszystko co zdołałem z fachowych rysunków odczytać konsultując temat z kolegami i instruktorem. Podobały mi się lampy, oporniki, tranzystory, tyrystory, kondensatory ale składanie tego w całość szło mi opornie a i zapału dziwnie ubywało. Do uruchomienia radia droga ciągle była daleka. W końcu poddałem się prowadzącemu zajęcia. W nagrodę poczułem ulgę i jasność w rozeznaniu swoich zdolności technicznych. Ślad po tych doświadczeniach, niestety pozostał. Długi czas już w dorosłym życiu intrygował mnie taki Albin Zagórski albo Marek Mołczanowski. Obaj niby normalni jak ja a każdy wzięty chirurg radiowo – telewizyjny. Jak oni się w tym wszystkim rozeznawali nawet bez schematu? Pocieszałem się, że są tacy, którzy dociekają jak się kombinuje palcami, żeby wyszła z tego sensowna muzyka. I co z tego? Dzisiaj mamy, i oni i ja, tak samo przechlapane. Radia i telewizory na ogół się nie psują a instrumenty same grają.                                

            
     W tamtych latach rozbudzone zainteresowania elektroniczne i techniczne pogłębiał ciekawy periodyk dla młodzieży. Po przedszkolnym „Misiu”, młodszoszkolnym „Płomyczku” i dla starszych uczniów „Płomyku” dla młodzieży był „Świat Młodych” ale i „Młody Technik”. Tygodnik lub miesięcznik zawierał ciekawostki że świata nauki, opisy nowych wynalazków i inspirujące pomysły na własne majsterklepkowanie. Mój kolega Aleksander Wichrowski z os. Broniewskiego sam zbudował silniczek elektryczny napędzany baterią od latarki i jako pierwszy w Grajewie w drugiej połowie lat 60 – tych robił piękne, kolorowe zdjęcia. W kioskach podobnie jak dzisiaj były modele rożnych samolotów, czołgów i okrętów wojennych z II Wojny Światowej, tyle że wtedy kartonowe, klejone.                                                                                                                                                
       LOK przez jakiś czas mieścił się także na ul. Ełckiej w opuszczonym dziś budynku tuż za stacją CPN-u.  Kierował nim stary harcerz pan Ryszard Brzeski. Chyba były tam tylko kursy motocyklowe i samochodowe. LOK chyba dzisiaj już nie istnieje. Organizacja straciła rację bytu. Licencję kierowcy zdobywa się na kursach w wyspecjalizowanych firmach prywatnych. Elektroniczne cudeńka, którymi posługują się na co dzień dzieci i młodzież to kosmos w porównaniu do hobbystów mego pokolenia. I trzeba przejść na tym do porządku jak do procesu naturalnego.                                          
     Dziękuję Jankowi Romanowskiemu za zdjęcie przy krótkofalówce w Domu Parafialnym i za kilka uzupełniających informacji, także Jurkowi Buzonowi. Maćkowi Grabowskiemu z GIK za fotki z modelami podczas pochodu.  

                                                                                         Antoni Czajkowski








Archiwum felietonów


 

Komentarze (2)

W tle przedstawionego zdjęcia widać nieistniejące budynki przy byłej ulicy Ełckiej.Pierwszy budynek to były hotel miejski zaś po prawej stronie warsztat wulkanizacyjny pana Anntoniego Michalaka taty Waldka- bohatera wcześniejszego felietonu.

W modelarni procz robienia modeli latajacych na uwizi z silnikami na eter oraz na gume i takie co puszczalo z duzych wysokosci, gralo sie w pinponga bylismy najlepsza druzyno w Grajewie. Obok byl radioklub kto chcial pracowac na radiostacji musial znac alfabet morsa,radiostacja byla po radiostacji zwiazku harcerstwa,i pana Emila z Gdanska najsilniejsza w Polsce . Nieraz wchodzilsmy na czestotliwosc co w kazdym domu byly tak zwane ,kolchozniki, ,toczki, i do 5 min nadawalismy swoj program.A telewizor zrobil z lampy 10/12 cm jak byl obraz to nie bylo glosu to zrobil FRANEK ROGINSKI zrobilo sie o nim glosno i dostal propozycie pracy w zakladach radiowych KASPRZAKA Byly krutkofalowiec i modelrz ze zlota odznaka modelarstwa.

Dodaj zdjęcie do komentarza (JPG, max 6MB):
Informacja dla komentujących
Redakcja portalu nie ponosi odpowiedzialności za treści publikowane w komentarzach. Zastrzegamy mozliwość opóźnienia publikacji komentarza lub jego całkowitego usunięcia.